Agnieszka Małysa, Maja Walczak
Dominikana
Geozeta nr 11
artykuł czytany
31154
razy
Port w Sabana de la Mar. To małe miasto u ujścia rzeki Yabón. Morze jest tu tak płytkie i zamulone, że prom zatrzymuje się w pewnej odległości od brzegu. W naszą stronę płyną małe łódki popychane przez idących po dnie ludzi. Ciężka to praca, zważywszy na niebezpieczeństwo związane z rekinami. Załoga przeładowuje cały dobytek do łodzi - motocykle, kury, pomarańcze. Przewoźnik żąda dodatkowej opłaty, ale tylko od nas, więc nie dajemy żadnych pesos. Mści się za to odsuwając łódkę od pomostu, gdy wychodzimy na brzeg.
Przewodnik po Parku Narodowym Los Haites od razu wyławia nas wzrokiem spośród kolorowego tłumu na przystani. Prowadzi do oficyny parku, proponuje wycieczkę łódką po mangrowiach. Mówi dobrze po angielsku, co tutaj rzadko się zdarza - zgadzamy się na jego warunki. W hotelu zostawiamy bagaże, kupujemy słodkie bułki z mąki kukurydzianej i ruszamy w stronę parku. Tym razem z motoconchas, po trzy osoby na motocyklu. Pozwolenie na wejście do parku, bilety po 50 pesos i zaczyna się fascynująca podróż wśród korzeni mangrowców. Białe i czarne namorzyny, splątany las korzeni powietrznych, ogromnych korzeni podporowych. Bagna, bulgot pękających pęcherzyków z metanem, pelikany i endemityczne storczyki. Niemiecka "droga bananowa" przez bagna zadziwia trwałością po stu latach.
Dopływamy do grot Indian Arauków Taintu. Ci pierwotni mieszkańcy Karaibów byli masowo zabijani przez hiszpańskich konkwistadorów w XVI-XVII wieku. Do dziś żyje około 200 osób z tego plemienia. Ściany groty pokryte są piktogramami o różnorodnych znaczeniach - szaman, dziecko, słońce, wieloryb. Rysunki wykonane sokiem z mango liczą sobie ponad 4 tysiące lat. Z czcią dotykam wilgotnych ścian, potężnych stalaktytów i stalagmitów. To, o czym słyszeliśmy wiele razy nagle staje się realne. Napawam się widokiem lian, pnączy, korzeni powietrznych. Chcę chłonąć i nie zapomnieć tego widoku.
9 marca
Lądowanie w Berlinie. 5 godzin różnicy czasowej, jest więc 6 rano. Odprawa celna. Pada drobny deszcz, jest dosyć zimno. Ludzie w metrze ziewają, przymykają oczy. Zwykły dzień roboczy w stolicy.
Korki na trasie poznańskiej... wracam do rzeczywistości... koniec snu o Dominikanie...
Maja Walczak
1 marca. La Ciénaga
Nieduża, zapadła, rybacka wioska, w której rzadko widuje się ludzi o białej skórze. Należymy tu do pewnego rodzaju sensacji. Zatrzymujemy się w hotelu za niecałe 2USD, którego standard doskonale odpowiada cenie. To przybytek kojarzący się raczej z domem "na godziny"... parę niewielkich pokoi bez łazienek skupionych wzdłuż wąskiego korytarza oświetlonego czerwonymi żarówkami, a w każdym tylko jedno ogromne łóżko nakryte wyblakłą kapą. Trochę czasu mija zanim przyzwyczajamy się do obecności stałego lokatora "zaplecza" umywalki - czarnego karalucha wielkości męskiej dłoni. Aż trudno uwierzyć, że stworzenie, które w strefie umiarkowanej dorasta do trzech centymetrów długości, tutaj z ledwością chyba zmieściłoby się w szparze pod drzwiami... Po spędzonej w naszym towarzystwie nocy, gigant oswaja się z hałasem i światłem, wydaje się wręcz z zaciekawieniem wystawiać swe długie i ruchliwe wąsy zza białej emalii umywalki. Na większą odwagę go nie stać. Podczas gdy staramy się ignorować obecność owada, nasi sąsiedzi walczą ze szczurem, który wygryza dziurę w jednym z plecaków i najwyraźniej nie jest już tak nieśmiały jak karaluch, gdyż bez oporów buszuje w torbach z jedzeniem...
Wioska nie jest wyjątkowa, można nawet powiedzieć, że identyczna jak wszystkie inne w kraju - niszczejące chatki pokryte uschłymi liśćmi palmy lub blachą falistą odstającą w każdym możliwym fragmencie konstrukcji. Każdy z takich kolorowych domków został zbudowany jakby bez żadnego konkretnego pomysłu - sprawia wrażenie lepionego na ślinę, przy użyciu materiałów znajdujących się w danym momencie pod ręką - najważniejsze, aby wszystkie składniki trzymały się jako tako razem i tworzyły mniej lub bardziej trudną do rozpoznania całość, w której da się zamieszkać. W ciągu dnia drzwi są otwarte na oścież i bez trudu można zajrzeć do wnętrza. Zamiast ścian oddzielających pokoje, zasłony i kotary. Moskitiera nad łóżkiem, regały i stoły wystrugane z bliżej nieokreślonego surowca, telewizor, w glinianych wazonikach sztuczne kwiaty (chociaż na podwórku kwitną prawdziwe), na krześle duża miska z namoczonym praniem, sznury na bieliznę rozwieszone pod sufitem, a po klepisku spacerują majestatycznie kury... Nikt się tu najwyraźniej niczego nie wstydzi i nie ukrywa prywatnego życia przed sąsiadami. Ludzie sprawiają wrażenie wyjątkowo zadowolonych z życia. Są zawsze uśmiechnięci i serdeczni. Na terenie wioski wznieśli trzy, pokaźnych rozmiarów, kolorowe dyskoteki, a każda z nich posiada parę ogromnych głośników zasilanych osobnym generatorem, gdy nastąpi przerwa w dostawie prądu (co na całej wyspie zdarza się bardzo często). Na te głośniki złożyli się chyba wszyscy mieszkańcy przeznaczając na ich zakup swoje oszczędności... Od świtu do późnej nocy w osadzie wirują gorące dźwięki salsy, merengi, bachaty - porywają do tańca, narzucają rytm, nie dają złapać tchu po jednym utworze, a przed rozpoczynającym się zaraz po nim drugim. Wystarczy nawet cicha muzyka, by ludzie zaczęli się kołysać i klaskać w ręce. Kobiety zaczynają kręcić biodrami.
Przeczytaj podobne artykuły